Kronika Studenckiego Objazdu Naukowego 2014

Dzień pierwszy, czwartek, 12.VI.2014 r.

LWÓW 

***

***

– Zabiję tego kto to wymyślił – wysapał jeden ze studentów wdrapując się na wieżę lwowskiego ratusza. Kiedy jednak ze szczytu ukazała się nam panorama miasta, wiedzieliśmy już, że było warto pokonać tych kilkanaście pięter. Podziwialiśmy wzgórze z wieżą telewizyjną i wysokim zamkiem, barokowe fasady kościoła dominikanów, kamienną wieżę od świętego Andrzeja i czerwonotynkowaną cerkiew wołoską, kiedy nagle rozległ się dźwięk ratuszowego dzwonu: bim-bom, bim-bom, bim-bom…

***

***

Jak kontrowersyjne bywa tworzenie narracji o historii narodowej przekonaliśmy się w lwowskim muzeum historycznym zajmującym barokową kamienicę Sobieskich. Jednym przeszkadzał portret Stepana Bandery, innych dziwił brak wzmianki o upadku Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej.

***

***

Na gmach opery rozpisano konkurs. Wygrał Zygmunt Gorgolewski, wówczas stosunkowo mało znany architekt. Ponieważ budynek miał stanąć na podmokłym gruncie, projekt przewidywał posadowienie go na kilkuset dębowych palach, co wówczas, w ostatniej dekadzie XIX wieku było śmiałym pomysłem inżynierskim. Kiedy niedługo po zbudowaniu opera zaczęła osiadać wielu oskarżało niedoświadczonego architekta, że przeszarżował i opera za chwilę się zawali. XX mimo, że przewidział osiadanie budynku, bardzo przejął się krytyką. Niedługo później umarł. To kazało przypuszczać, że wykończyła go zmasowana kampania prasy skierowana przeciwko niemu. Oszczercza jak się okazało, bo opera stoi do dziś.

***

***

Na drugim końcu słynnego lwowskiego deptaka, przed wojną zwanego Wałami Hetmańskimi, dziś Prospektem Swobody jest plac Mickiewicza z pomnikiem poety pośrodku. Paradoksalnie, romantyczny, buntowniczy wieszcz stoi na neoklasycystycznym cokole. Zanim wzniesiono ten pomnik, rada miasta postanowiła stojącą tam figurę Matki Boskiej przenieść w mniej prestiżowe miejsce z boku placu, żeby ustąpić miejsca Mickiewiczowi. Rzecz niebywała w katolickim kraju – skomentował Dyrektor Malicki.

***

***

Nikt nie oparł się pokusie wywoływania sprzężeń pomiędzy mikrofonem a głośnikiem naszego sytemu głośnomówiącego. Ten świszczący dźwięk skutecznie przypominał nam, że zamiast przysłuchiwać się zgiełkowi miasta, winniśmy słuchać referatów o jego zabytkach.

 

Dzień drugi, piątek, 13.VI.2014 r.

LWÓW- PRZEMYŚL

***

Krótki sygnał o świcie uruchomił procedurę startową. Z kompaktowych cel wyszły załogi przez długie komunikacyjne rękawy do hali odlotów. Tylko niewierni dostrzegli absurdalność  budowy galicyjskiego programu podboju nieba.

***

***

Gdyby nie stare, oryginalne ikony, aula wykładowa grekokatolickiego seminarium duchownego przypominałaby raczej gigantyczna salę gimnastyczną. To tam zaczęliśmy objazdową przygodę intelektualną, czyli pierwszą sesję referatów problemowych. Dyskutowaliśmy o tym, czy wielkie narracje prowadzą do totalitaryzmów, kłóciliśmy się tożsamość doniecczan i wzajemne winy Ustaszy i Czetników no i oczywiście Polaków i Ukraińców. O Wita Stwosza, o którego wcześniej kłócili się Niemcy i Polacy, nikt się jakoś nie kłócił. Tylko kadra nie mogła się zgodzić czy referat dotyczący sporów o przynależność narodową postaci historycznych można oprzeć na jednym średniowiecznym rzeźbiarzu.

***

***

– Tu stał kiedyś wóz drabiniasty, snopek zboża i kukły chłopów w wyszywanych koszulach. Kiedy zamiast tego postawiliśmy inkrustowane rokokowe sekretarzyki i miśnieńską porcelanę, posypały się na nas gromy. „Niszczą rodzimą tradycję! Po co nam tu te zachodnie bzdury” – opowiadał Roman Czmełyk, dyrektor muzeum etnograficznego. – Tymczasem nam zależało, żeby pokazać, że ukraińska kultura to nie tylko folklor, pisanki i drewniane łyżki. Przecież my, Ukraińcy, też jesteśmy spadkobiercami europejskich tradycji. I świadczą o tym te wszystkie wspaniałe eksponaty, niegdyś zdobiące mieszkania lwowskich elit.

***

***

Grupa nagich kobiet na plaży bezpruderyjnie eksponujących swoje bujne kształty. To właśnie ten obraz Aleksandra Dejneki wypożyczyło KGB na swoją wewnętrzną ekspozycję i od razu odesłało, zawstydzone śmiałością artysty. To tylko jedna z anegdot, którymi raczył nas Igor Chomyn z Lwowskiej Galerii Obrazów. – O, Malczewski! – krzyknął jeden ze studentów z uznaniem. – Mają nawet Boznańską i Fałata – dodał inny miłośnik malarstwa sztalugowego.

***

***

– A w tym kole kładli się krzyżem najwięksi grzesznicy – powiedział ksiądz Józef Legowicz, wskazując na kamienną rozetę na posadzce kolegiaty w Żółkwi. Kilku studentów odruchowo cofnęło się o parę kroków. Nie byli tak odważni, jak spoczywający w krypcie kościoła hetman Żółkiewski. Ten walczył nie tylko z własnymi słabościami, ale i z wrogami Rzeczypospolitej. Jego zwycięstwa upamiętniała seria obrazów zdobiących niegdyś mury kolegiaty. Odrestaurowane w Polsce płótna miały być uroczyście zawieszone w obecności prezydentów Polski i Ukrainy, ale jeden z nich udał się na dłuższy urlop do Rostowa.

***

***

Referaty w autobusie niezmiennie cieszyły się ogromnym zainteresowaniem.

***

***

Oficer zawsze podejmuje walkę i walczy do zwycięstwa. Gdyby nie to, być może jeszcze stalibyśmy na przejściu granicznym Krakowiec-Korczowa. Przeciwko sotni amazonek rzucono środki niekonwencjonalne: urok osobisty, opanowanie i talent negocjacyjny. Jednym słowem – Pułkownik w akcji.

***

Dzień trzeci, sobota, 14.VI.2014 r.

PRZEMYŚL – RZESZÓW 

***

***

Przemyśl przejdzie do historii objazdu jako Miasto Wielkiej Pętli. Na naszym autobusie i jego kierowcach najwyraźniej ciążyła klątwa. Tak jak Leszy – tajemniczy gospodarz lasów Słowian Wschodnich – przestawia drzewa, wprowadzając w błąd najbardziej nawet doświadczonych wędrowców, tak też Miastowy (duch miasta) lub Twierdzowy (duch Twierdzy Przemyśl) uparcie przestawiał na naszej drodze znaki drogowe. Efekt? Godzinna nocna wycieczka autokarowa przy przyjeździe do miasta, i godzinna w dzień, przy wyjeździe. Notabene, w Przemyślu objazdy SEW mają już miejsce rytualne: w altance przed Zamkiem Kazimierzowskim słuchaliśmy referatów tak samo, jak dwa lata temu. Część kadry nie ukrywała łez wzruszenia.

***

***

***

Pałac w Łańcucie, w odróżnieniu od większości innych magnackich rezydencji, nie został zniszczony w czasie wojny ani w latach PRL-u. Ostatni właściciele zachowali za okupacji poprawne stosunki z nazistami. Izabela Potocka, jeszcze przed wojną, przy okazji olimpiady w Monachium w 1936 roku, została przedstawiona Hitlerowi. Zająwszy Polskę, Niemcy postanowili oszczędzić włości tej wywodzącej się od Hohenzollernów arystokratki. Kwaterowali w oranżerii pałacu, zupełnie nieświadomi tego, że syn uprzejmej pani Izabeli – Alfred – wspomaga polski ruch oporu. Z kolei przed Sowietami Łańcut uchroniła pomysłowość Alfreda. Kazał nad wejściem do rezydencji przybić tabliczkę po rosyjsku: Muzeum Ludu Polskiego.

Dziś Łańcut jest olśniewająco piękny. Kiedy pochodzi się z komunistycznego kraju i pamięta czasy gdy wszyscy mieszkali w tych samych blokach, nosili takie same brzydkie ubrania i jeździli takimi samymi skromnymi samochodami, aż trudno uwierzyć, że całe zgromadzone tam bogactwo jeszcze kilkadziesiąt lat temu należało do jednej rodziny. – Pani Potocka miała 300 wsi i kilkanaście miasteczek – opowiada przewodniczka, a ty słuchasz i zastanawiasz się, jak to jest posiadać AŻ TYLE.

Dopiero w prywatnych apartamentach uświadamiasz sobie, że ci wytworni arystokraci w gruncie rzeczy byli takimi samymi ludźmi jak my teraz. – A tutaj pan miał sypialnię – objaśniła przewodniczka wchodząc do kolejnego pokoju w amfiladzie. Nad łóżkiem zwieszał się niesymetryczny stolik nakryty srebrną zastawą. – Śniadanie pan jadał w łóżku, codzienne o dziesiątej – dodała wskazując na mebel. – To zupełnie tak jak ja, że też nic się od lat nie zmienia – zażartował jeden ze studentów.

***

***

Państwo wyjechali dawno, jeszcze przed półwieczem, a służba niezmiennie zgina kark chodząc do pracy. Nieważne, że teraz płaci jej muzeum, bo ma trwale zakonserwowaną mentalność jak tutejsze intarsjowane posadzki. Dlatego gościom przedstawia życie państwa rzekomo jako wykwintne a ich samych jako nadzwyczajnych. Teatr.

***

 

Dzień czwarty, niedziela, 15.VI.2014 r.

RZESZÓW – PRESZÓW – KOSZYCE

***

***

Luterański kościół świętej Trójcy stoi na rynku w Koszycach, zaraz obok katolickiej katedry Św. Mikołaja. Jeszcze na ulicy usłyszeliśmy charakterystyczny dźwięk organów. Organistkę zobaczyliśmy wszedłszy na balkon: siwiejąca pani o wyglądzie emerytowanej nauczycielki, aż dziwne, że to za jej sprawą całe wnętrze wypełniało się muzyką. – Jeszcze nigdy nie byłem w kościele protestanckim – szepnął wyraźnie zafascynowany Gagik, student z Gruzji. W dole, w ławkach siedzieli wierni. Przed każdym leżał rozłożony śpiewnik, otwarty na pieśni, którego numer widniał na niewielkiej białej tablicy umieszczonej na jednej ze ścian. Kiedy z zakrystii wyszedł pastor, zaczęli śpiewać. Rozpoczęło się nabożeństwo.

Dzień piąty, poniedziałek, 16.VI.2014 r.

KOSZYCE –UŻHOROD

***

***

***

Poprzedniego dnia przyjechaliśmy późno. Na tyle późno, że większość knajp była dawno zamknięta. Już groziło nam, że będziemy musieli zadowolić się batonikiem z drogi, ale okazało się, że tuż przy głównej ulicy jest pub. Z 20 rodzajami piwa z kija. Z niedowierzaniem, praktycznie pewni odmownej odpowiedzi, zapytaliśmy kelnerki czy jest coś do jedzenia. – Utopenec i nakladany hermelin.

Spojrzeliśmy po sobie. – Wchodzimy w to! Było warto. I hermelin i utopenec smakowały dokładnie tak jak w Pradze na Żiżkowie. To podstawowe czeskie zakąski do piwa. Utopenec, czyli marynowany serdelek podawany z papryką i cebulą w occie. Hermelin, czyli ser, trochę podobny do cammemberta trzymany w zalewie z oleju, cebuli, papryki, czosnku i ziół. A do tego przepyszne piwa nie droższe niż 2 euro z poł litra z najróżniejszych browarów z całych Czech i Słowacji. jakby w ogóle nie było 1 stycznia 1993 roku.

Za to dziś cofnęliśmy się jeszcze dalej w przeszłość, w czasy sprzed pierwszej wojny światowej. Kawa na rynku, z widokiem na piękną gotycką katedrę Świętej Elżbiety. W menu oprócz kawy – znacznie lepszej niż ta podawana jeszcze wczoraj, na polskim Podkarpaciu – także palačinky, czyli naleśniki. Z czekoladą, z bananami, z syropem. Nieodłączny element kuchni słowackiej i przede wszystkim węgierskiej. Elementów węgierskich jest zresztą więcej. Mnóstwo, bo przecież Koszyce to też węgierska Kassa.

Koszyce to żywa ilustracja pogranicza. Referaty o pograniczu już jutro. Nie możemy się doczekać.

***

***

***

***

Słup morowy zwany Immaculata znaleźliśmy bez trudu – był na drodze naszego spaceru. Omawianie programu ikonograficznego poszło sprawnie, choć z rozpoznaniem Archanioła Michała nie miał problemu jedynie pułkownik Krząstek. Potem – seria drobnych wpadek: zreferowanie historii ulicy Garncarskiej na Uniwersyteckiej i omówienie Katowskiej Baszty ze wskazaniem na rekonstrukcję tureckiego domu Rakoczego.

Kadra była żądna krwi i błędne rozpoznanie zabytków punktowała niemiłosiernie ipost factum. Efekt? Roamingowa transmisja danych w smartfonach i skokowy wzrostsucces rate w zakresie poszukiwania obiektów zabytkowych.

Dzień szósty, wtorek, 17.VI.2014 r.

UŻHOROD – IWANO-FRANKIWSK

***

Dla niektórych przeżyciem może być sam widok Zamku użhorodzkiego, który w swej historii był siedzibą dwóch węgierskich rodów, koszarami żołnierzy cesarstwa Habsburgów, grekokatolickim seminarium duchownym, wreszcie muzeum krajoznawczym. Dla nas jednak źródłem fascynacji stał się nie tyle sam zamek, co przewodniczka jednej z naszych grup. Przywitaliśmy się po ukraińsku – i po ukraińsku nasza gospodyni zaznajamiała nas z arkanami historii Zakarpacia. Kruczoczarne włosy, ostre rysy i niewiarygodnie ognisty (jak suszona papryka) temperament podpowiadały nam, że stoi przed nami Węgierka. Nasza intuicja potwierdziła się pod koniec spotkania, gdy na pozostawionej nam wizytówce przeczytaliśmy „Andrea Attyliwna Renaj”. A skąd nasz zachwyt? Rzetelna wiedza historyczna i ani śladu chęci narzucenia jednej interpretacji dziejów; żadnego „my” odnoszącego się do narodu; „my” – to u niej Zakarpacie, region, który pani Andrea reprezentuje w pracy z turystami.

***

***

U końca dnia, o zmroku przenikał przez grzbiet Karpat do Galicji nasz autobus. Ciemna droga umykała nam przez przednią szybę wprost pod koła. W ten sposób sama jakby narzucała się do opisu w kronice. Może być ona metaforą ukraińskich przemian  z ostatnich dekad. Na mocno podniszczoną postsowiecką infrastrukturę licznie wjechały pojazdy ściągnięte z Europy. Od lat mijają się one chaotycznie z braku czy paradoksalnie nadmiaru znaków. W zaniedbaną przez państwo sferę wciska się prywata. Przydrożne tablice informacyjne zlewają się z komercyjną reklamą przedsięwzięć: teraz to ci, którym udało się wygrać chwalą się sukcesem. Ale i przegrani zawłaszczają rowy do wypasu swoich chudych krów. Życie społeczne, jak przyroda, nie znosi próżni.

***

Dzień siódmy, środa, 18.VI.2014 r.

IWANO-FRANKIWSK

Rano omawialiśmy dychotomię swój – obcy teoretycznie. Referent zaznaczył, że ludzie mają tendencję opisywać świat Innych własnymi kategoriami. Zapominają, że Inni mają często inne wartości i inny punkt widzenia.

W ciągu dnia mieliśmy okazje aplikować teorie w praktyce. – Pan tak ciągle o tych Węgrach, jacy oni biedni, ile ludności utracili. A Serbowie? U nas w czasie pierwszej wojny światowej zginęło 60 % dorosłych mężczyzn – to nasz student z Serbii zaczepił dyrektora Malickiego, który wcześniej tłumaczył studentom, dlaczego karta Węgra (jaką posiada wielu mieszkańców Zakarpacia) daje więcej uprawnień niż karta Polaka.

Już wieczorem pojechaliśmy na cmentarz pod Stryjem, żeby postawić znicz na grobach polskich żołnierzy poległych w walkach o Galicję Wschodnią po I wojnie światowej. Okazało się, że dokładnie naprzeciwko są pochowani Strzelcy Siczowi, którzy polegli w tych samych walkach, tylko po przeciwnej stronie. Im też zapaliliśmy świeczkę. – Trudno jest być Polakiem i trudno jest być Ukraińcem, całe szczęście, że jestem Białorusinem – zauważył jeden ze studentów, Paweł.

Nadzieję na to, że jednak będzie coraz łatwiej dał następny dzień. Na spotkaniu ze studentami i władzami uniwersytetu w Iwano-Frankowsku prorektor Wasyl Marczuk dziękował studentom SEW za pieniądze zebrane dla rodziny studenta jego uniwersytetu Roman Huryk, który zginął na Majdanie. Nikt z zebranych nie miał wątpliwości, że ten poległy bohater jest naszym wspólnym bohaterem.

***

***

Gdy słuchaliśmy komunikatu pod kościołem ormiańskim w Iwano-Frankowsku, pułkownik Krząstek poszukiwał synagogi Tempel. A znalazłszy, wziął się za poszukiwania przedstawiciela miejscowej gminy żydowskiej, byśmy mogli dostać się do zabytku. Gdy doszliśmy do świątyni, on już machał do nas z okna synagogi. Po chwili oglądaliśmy otwarty Aron ha-Kodesz (szafę na Torę) i pytaliśmy opiekuna synagogi o życie miejscowych żydów. Nie jest łatwo: wspólnota jest mała i – by utrzymać swą świątynię – musi wynajmować cały parter na sklepy.

***

***

Dzień ósmy, czwartek, 19.VI.2014 r.

IWANO-FRANKIWSK – LWÓW

***

***

Poprzedniego dnia wieczorem obchodziliśmy urodziny Jakuba Sadowskiego, czyli kierownika naukowego naszego objazdu. Obchodziliśmy sumiennie, hucznie i do wczesnych godzin porannych. Najpierw studenci wręczyli prezenty: tradycyjną ukraińską koszulę wyszywankę (w wersji galowej, czyli z białym haftem) i flaszkę a zaprzyjaźniona studentka miejscowego uniwersytetu odśpiewała dla jubilata legendarną „Czerwoną rutę” – ukraiński hit Wolodimira Iwasjuka z lat 70. Akompaniował jej uliczny rockman z pod ratusza (którego konstruktywistyczną bryłę omawialiśmy notabene kilka godzin wcześniej).

Potem uszczęśliwiony kierownik postawił wszystkim kolejkę, potem zjadł tort od dziewcząt udekorowany wisienką, a następnie przenieśliśmy się do pobliskiego klubu, gdzie działy się rzeczy wesołe i zacne, ale niezbyt nadające się do opisu w niniejszej kronice.

Z tych właśnie powodów na szczegółową relację z dzisiejszego dnia nie bardzo starcza nam sił. Niech przemówią zdjęcia.

***

***

***

***

Dzień dziewiąty, piątek, 20.VI.2014 r.

LWÓW

***

Jak na dzień ostatni przystało, zaczął się on zamykającą sesją naukową. Dyskutowaliśmy o tym czy zwiedzanie mauzoleum Lenina było rodzajem pielgrzymki. Zastanawialiśmy się dlaczego po rewolucjach pojawiają się w kalendarzu nowe święta albo w ogóle całkiem nowe kalendarze. Próbowaliśmy sobie wyobrazić co czuli repatriowani z Galicji Polacy i przesiedlani ze swoich domów na Roztoczu Łemkowie. Tropiliśmy w swoich współczesnych zrachowaniach ślady autorytarnego dziedzictwa komunizmu. Referat o bibliotece jako zinstytucjonalizowanej formie pamięci zbiorowej był znakomitym wstępem do zwiedzania najsłynniejszej lwowskiej biblioteki.

***

***

Biblioteka dziś nosi imię ukraińskiego poety Wasyla Stefanyka, a powstała ufundowana przez Józefa Maksymiliana Ossolińskiego, jeszcze w 1817 roku. – Większość naszych zbiorów zachowała się trochę przez przypadek. W czasie drugiej wojny światowej Niemcy, w obliczu nadciagającej na miasto armii sowieckiej, kazali ówczesnemu dyrektorowi biblioteki zapakować najcenniejsze dla kultury niemieckiej pozycje i wysłać je do Rzeszy. Dyrektor do transportu dorzucił jeszcze przezornie najcenniejsze polskie dzieła i posłusznie wysłał wszystko na zachód. Pociąg z tą niecodzienną przesyłką nigdy nie dotarł do celu, tylko został skierowany na bocznicę, by przepuścić transport wojska na front wschodni. Odnaleziono go dopiero kilka lat potem, na ziemiach odzyskanych – opowiadała Wiktoria Malicka, która dziś reprezentuje we Lwowie przeniesione po wojnie do Wrocławia Ossolineum. Razem z pracownikami biblioteki im Stefanyka planuje jak najowocniejszą współpracę obu instytucji. Część z nas zastanawiała się czy z dyrektorem Malickim łączy ową sympatyczną, młodą damę tylko przypadkowa zbieżność nazwisk. Jej charakterystyczny profil kazał przypuszczać, że nie.

***

***

Ostatnim punktem programu była grekokatolicka katedra świętego Jura. Arcyciekawego komunikatu o zabytku, a także opowieści dyrektora o metropolicie Szeptyckim słuchaliśmy już tylko jednym uchem. Pół godziny później, burzliwymi oklaskami w parku na tyłach lwowskiej politechniki, zakończyliśmy ten najlepszy z objazdów. Niech następne próbują pobić nasz rekord. Poprzeczka wisi wysoko.

***

***